Każdy ma takie coś, co pokazuje mu jego możliwości. Taki odnośnik, po którego przekroczeniu zapala się czerwona lampka, albo pokazuje nam, że wszystko idzie w dobrą, satysfakcjonującą nas stronę. Dla niektórych jest to waga – jeśli nie przekraczamy jakiejś określonej wartości to jest wspaniale, ale jak coś sobie pofolgujemy, to ta granica alarmuje nas, że trzeba podjąć pewne kroki. Może to być również pasek od spodni, wysokość ciśnienia, wartość wyniku TSH, liczba like’ów pod zdjęciem w mediach społecznościowych albo oceny w szkole. Każdy ma „coś” takiego w ważnej dla siebie dziedzinie życia, „coś” co skrupulatnie monitoruje. Sportowiec ma konkretne wyniki, w metrach, minutach, sekundach. Jogin wie, że jak długo zaniedba jakąś część ciała w swoich praktykach to potem musi to nadrobić, bo ciało się zastanie. Można by tak opisywać podobne sytuacje w nieskończoność, a myślę, że każdy już zrozumiał o jakie „coś” mi chodzi. Wszystko się jednak zmienia – panta rhei – nasza sytuacja życiowa, priorytety albo po prostu my. Na szczęście ludzie to elastyczne istoty i wbrew temu co ogólnie się mówi bardzo szybko adaptujemy się do nowych warunków. To znaczy, jeśli tego chcemy i mamy podejście wojownika. Jak człowiek siądzie na ziemi i powie nie, ja nie chcę, bo nie – no to – nie. Wiadomo, że jak ktoś jest wziętym chirurgiem i coś mu się stanie w ręce, co uniemożliwi mu dalszą pracę, to bycie na przykład wykładowcą na uczelni nie jest spełnieniem jego marzeń. I już nie liczba przełomowych operacji, a liczba wydanych na świat nowych chirurgów z doskonałą wiedzą teoretyczną będą jego „czymś”. Na pewne rzeczy nie mamy wpływu, a na niektóre mamy. Przy tych do zmiany możemy dzielnie działać, ale jeśli chodzi o te niezależne od nas, to musimy je przyjmować z pokorą. Co nie jest łatwe – sama się o tym przekonałam już ponad pół roku temu i przekonuję nadal. Może nie jestem wziętym chirurgiem, ale młodą dziewczyną, która chciała spełniać swoje marzenia w agencji reklamowej. Chciała działać kreatywnie i chciała porzucić bycie masażystką – mimo, że była nią całkiem dobrą – dla czegoś więcej. Zbiegło się w czasie, że kiedy miała planować to nowe ekscytujące życie zawodowe, zdrowie natomiast powiedziało – „o nie moja kochana, koniec z pracą jakąkolwiek”. Pojawił się w pewnym momencie ten blog jako odpowiedź na moją potrzebę walczenia o lepszy komfort mojego życia i dzielenie się tym co odkryłam z osobami, które mogą tego potrzebować. Na każdą niedogodność staram się znaleźć sposób, ale wiadomo nie zawsze jest to łatwe, szczególnie kiedy w międzyczasie zdrowie postanawia sypać się jeszcze bardziej. Idiopatyczne (moje ulubione słowo z czasów 2-letniej nauki na technika masażystę) nadciśnienie śródczaszkowe, takie dziadostwo przyplątało mi się do już tych moich innych obecnych. Plus jest taki, że głowa mi nie eksploduje jak na początku myślałam, ale może boleć przy wysiłku fizycznym, no i trzeba pilnować bardzo oczu. Po lekach czuję się zmęczona, tak bardzo zmęczona, że aż zmęczona jestem tym zmęczeniem. Ciężko się tak funkcjonuje, ale najgorsze są dla mnie schody. Mieszkam w bloku na samej górze – czytaj na 2gim piętrze, więc bez windy. Między wejściem do klatki a drzwiami mojego mieszkania są dokładnie 43 schody. Wiem, bo liczyłam – 7 + 4 x 9 – dokładnie. Wiem, bo moim „cosiem”, wyznacznikiem tego jak bardzo jestem zmęczona są półpiętra. Często gaśnie mi światło na klatce zanim się wdrapię do mieszkania. Ostatnio znalazłam sposób oszukania mojego ciała i odciągnięcia uwagi od tego, że mięśnie palą mnie jakby ktoś właśnie smażył je sobie na ruszcie. Ten sposób to po prostu liczenie. Jest wtedy duża szansa, że zatrzymam się dopiero w połowie ostatniego półpiętra, a ostatnio weszłam nawet na samą górę! Powrót po wyjściu do sklepu był przez chwilę moją zmorą. Często wyprzedzali mnie starsi panowie podpierający się laskami. Myślałam wtedy – „o Matko jak ze mną jest już źle!”. Kiedy o tym powiedziałam Mężowi, on zaczął się śmiać i powiedział – „popatrz, jak im poprawiłaś humor, w końcu to oni kogoś wyprzedzili, a nie na odwrót”. Zakończę tym pozytywnym akcentem, bo w każdej pozornie ciężkiej sytuacji zawsze jest gdzieś ten promyczek optymizmu.
43 schody.
