6 rzeczy, których od pół roku uczył mnie Adek

Nie wiem kiedy te pół roku minęło! Pierwsze 3 miesiące mi się dłużyły – było naprawdę ciężko po cesarce i z wymagającym malcem. Natomiast te kolejne trzy to zleciały z prędkością auta przelatującego nad rondem w Rąbieniu k. Łodzi. To nie ma być blog o tematyce rodzicielskiej, więc wymieniane przeze mnie rzeczy będą miały związek również z moimi chorobami.

Oto 6 rzeczy, których codziennie uczy mnie mój syn:

1. Cierpliwość.
Pisałam już o tym, że z cierpliwością mi nie po drodze. Faktycznie widzę, że z wielu sytuacji tylko spokojem możemy wyjść obronną ręką. Czasem trzeba odpuścić, czasem chwilę poczekać, a innym razem stwierdzić, że wrócimy do tego na przykład jutro. Choroba też mnie chciała tego nauczyć, ale z nią często walczyłam tak na przekór. Dała mi jednak fundament pod to, czego teraz doświadczam z Adkiem, a jest łatwiej, bo chodzi o niego. Nie mówię, że nie złoszczę się wcale, ale już widzę postęp, a szczególnie w ostatnich tygodniach. On i moje choroby chcąc nie chcąc sterują moim dniem i mają na jego przebieg duży wpływ. Ode mnie za to zależy, jak w trudnej sytuacji się zachowam i jakie będzie moje nastawienie.

2. Odpuszczanie oczekiwań.
No to jest temat rzeka, który ciągnie się za mną jak za Sasinem te nieszczęsne 70 milionów. Od zawsze miałam oczekiwania wobec siebie, innych itp. Od mojego chorowania też miałam i nawet mi to dawanie sobie luzu już jakoś szło, ale sytuacja znów się zmieniła jak pojawił się Adam. Muszę na nowo nauczyć się odpuszczać, a on jest do tego świetnym nauczycielem. Moje wyobrażenie co do macierzyństwa było idealistyczne mimo, że brałam pod uwagę zmienne jakimi są moje przewlekłe choroby. Adek miał dużo spać (miał spać sam, a nie przy moim udziale), ładnie jeść, jeździć w wózku, lubić czasem cumelka itp. On jednak postanowił zrobić wszystko na opak, a ja codziennie zderzam się z czymś nowym. Taki chyba ma on charakter, zawsze robi na przekór temu co uważa się za pewnik. Choroby mi utrudniają rzeczywistość, więc odpuszczam coś praktycznie każdego dnia. Bo skoro tylko w chuście, to czasem spacer po prostu odbyć się nie może – to taki najprostszy przykład.

3. Słuchanie siebie i swojej intuicji.
Kto ma dziecko ten wie, że każdy ma milion złotych rad i pomysłów, co i jak powinno się robić przy dziecku. Na początku słuchałam i stosowałam się do wielu, pomimo, że ich nie czułam, ale bycie mamą mnie przeraziło (ogrom odpowiedzialności). Teraz już wiem, że warto zajmować się dzieckiem w taki sposób, żeby to było w zgodzie ze sobą. Jest wtedy trudniej bo cała odpowiedzialność spada na nas, ale z drugiej strony jakby łatwiej, bo to przychodzi samo. Nie mam z tej umiejętności doktoratu, ale idzie mi coraz sprawniej. Jak już się dopuści do głosu to co podpowiada nam intuicja, to łatwiej też słucha się tego, co ma do powiedzenia w innych kwestiach. Chorowanie w sposób przewlekły to ciągła niewiadoma, wszystko może się zmienić w kilka minut, ale wiele też zależy od wyborów dokonywanych na bieżąco. Często trzeba słuchać siebie – zaufać po prostu, bo kto jak nie ja wie co dla mnie jest najlepsze. To samo jest z byciem mamą – to ja znam swojego syna i to ja wiem co dla niego jest najwłaściwsze.

4. Można mieć więcej siły niż się uważa.
Pamiętam pierwszą noc Adasia w domu, stwierdziłam, że nie dam sobie rady. W szpitalu przez 3 dni spalam łącznie 10 godzin i byłam wykończona. Nawet jak chciałam zasnąć na 3 godziny między karmieniami, to ze zmęczenia nie potrafiłam i spałam godzinę, albo wcale. Nocami zasypiałam na siedząco – wpadłam w koło zmęczenia i nie umiałam sobie poradzić. Udało się jednak z tego wyjść – żyjemy! Karmienie piersią też nam nie szło, oj było trudno i serio 100 razy dziennie chciałam przejść na mleko modyfikowane. Nie poddałam się jednak, osteopata, podcięcie wędzidełka i stały kontakt z doradczynią laktacyjną i w końcu się udało – żyjemy! Adaś miewał problemy z brzuchem szczególnie w nocy, bywało tak ciężko, że myślałam, że nie przetrwamy. Odstawienie nabiału i zmiana witaminy D i znów udało się – żyjemy! Najgorzej jest jednak wtedy gdy górę biorą u mnie przewlekłe choroby. Czasem myślę, że sobie nie poradzę – noszenie sprawia ból, a tylko tak czasem usypia. Dużo łez z bezsilności się polało, ale przetrwałam każdy z tych najtrudniejszych dni (a jeszcze nie jeden przed nami) – tych co to były niemożliwe do przeżycia. Dalej żyjemy, mamy się dobrze – codziennie nam się udaje!

5. Polubienie siebie.
Jestem z tych, co to niespecjalnie za sobą przepadają. Dużo czasu spędzonego w domu na chorowaniu to w dużej mierze była udręka do czasu, aż zaczęłam bardziej o siebie dbać. Wcześniej potrzebowałam towarzystwa, by czuć się dobrze, a w zeszłym roku i całą ciąże spędziłam dobrze traktując siebie. Choroby sprawiły, że uważałam swoje ciało za wroga, a dbanie o nie sprawiało mi kiedyś trudność. Nawet nie wiedziałam, że zmiana w moim zachowaniu sprawi, że w tym czasie uda mi się polubić bycie samą ze sobą. Wiem o tym tylko dlatego, że teraz bardzo za tym tęsknie. Oczywiście chodzi mi o chwile dla siebie w ciągu dnia i taki czas w ciszy, o który z Adkiem to trudno. Im dłużej to trwa, tym bardziej za sobą tęsknie, tym bardziej walczę o te chwile samotności i czuję, że mi siebie brakuje. Przewrotność tej całej sytuacji sprawiła, że stwierdziłam, że nie tęskniłabym za kimś, kto nie jest tego wart i wiem, że z czasem Adaś będzie bardziej samodzielny i wrócę do celebrowania tego czasu samej ze sobą, a póki co samotne zakupy sprawiają mi dużo radości! Doceniam każdą chwile!

6. Inny rodzaj miłości.
To chyba najważniejszy podpunkt i zupełnie pozbawiony chorowania! Zawsze myślałam, że jak się zobaczy swoje dziecko, to zalewa człowieka fala miłości i nic już nie jest takie samo. Nad głową latają jednorożce, wszędzie jest tęcza i ogólnie cukierkowo-słodko. Nie wiem jak jest u innych mam, ale ja tak nie miałam. Cieszyłam się, że się urodził – to oczywiste – ale z czasem, jak się poznawaliśmy to dopiero ta miłość przybierała na sile. To nie było nagłe boom, musieliśmy oboje się tego nauczyć. Nie mogłam tulić go od razu po urodzeniu, bo miałam cc pod pełną narkozą. Gdy otworzyłam oczy po operacji jego przy mnie nie było, ani ja nie byłam przy nim w tych pierwszych chwilach życia. Poznaliśmy się na sali, wjechał w tym śmiesznym wózeczko- łóżeczku z położną, która dopiero wtedy położyła go na mnie. Samotność w szpitalu bardzo mi doskwierała (ah ta pandemia), wszystko było u mnie zadaniowe – mam zrobić wszystko żeby ten mały człowiek miał się dobrze. Te pierwsze miesiące takie były – skupiałam się na zadaniach, bo czułam się fatalnie i musieliśmy oboje to przetrwać. To dopiero z czasem, z pierwszym uśmiechem, pierwszymi świadomymi przytulaniami, wygłupami, jego szybkim rozwojem pojawiło się to silne uczucie matczynej miłości. Może nie latają nade mną jednorożce, może nie ma nigdzie tęczy, ale i tak jestem naprawdę szczęśliwa, że go mam i to z jego tatą – najwspanialszym człowiekiem na tej ziemi.

4 myśli na temat “6 rzeczy, których od pół roku uczył mnie Adek

  1. Gosiu, kolejny wspaniały tekst, dzięki któremu mogę dowiedzieć się tak wiele o Tobie zwłaszcza gdy nie możemy się spotykać tak często i ze sobą rozmawiać. Dziekuję.

    Polubione przez 1 osoba

  2. Oj, uczą nas te szkraby, uczą. A może tresują?
    [Wiesz, o czym właśnie pomyślałam? Że to mogą być te pierwsze minuty – starszą córkę położyli na mnie zaraz po cesarce, jeszcze na stole byłam – i to był taki ‚boom’, taka tęcza i jednorożce, że nic tego nie zmieni… A młodsza poszła do inkubatora i dostałam ją po tygodniu… No i te jednorożce to jakiś wymarły gatunek przy niej… Może to czysta chemia i dzieje się dokładnie po porodzie? Ciekawe, czy ktoś prowadził badania]
    Cudnie, że się się uczycie nawzajem 🙂 Powodzenia.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Uczą i testują zarazem! Tak myślę, że chemia ma duże znaczenie, ale też znam kobiety, które rodziły naturalnie i ta relacja też się tworzyła powolutku bez fajerwerków. Mi sie chyba jednak podoba ta forma oswajania na Małego Księcia i Lisa, ale też nie wiem co straciłam bo nie miałam jednorożców. Dziękuję za ten komentarz ❤️

      Polubienie

Dodaj komentarz